Na prace Idy Karkoszki przypadkowo trafia Robert – jeden z fotografów Projektu Pracownie – i proponuje, żebyśmy odwiedzili rzeźbiarkę. Dosyć rzadko gościmy w studiach artystów, więc postanawiamy odezwać się do Idy z propozycją wizyty. Nasz pomysł spotyka się z entuzjazmem i po kilku tygodniach, w niedzielne i upalne popołudnie odwiedzamy artystkę w jej pracowni w Konstancinie-Jeziornie.
Pracownia Idy mieści się na pięknym, rozległym terenie po dawnej fabryce papieru. To miejsce ma niesamowity, industrialny klimat. Część budynków jest szczelnie zamknięta i zabezpieczona, w innych mieszczą się warsztaty oraz studia fotograficzne. Czujemy tam klimat, który pamiętamy z nieistniejącego już zagłębia przy Podskarbińskiej. W warsztacie Idy jest kilka prac, nad którymi obecnie pracuje, ale największe wrażenie robi na nas zawieszona na ścianie ogromna rzeźba konia.
Projekt Pracownie: To jest Twoja praca dyplomowa z ASP? Czytałam, że był to właśnie wizerunek konia. To ten?
Ida: Tak, tylko w zmienionej wersji. Oryginalny był przyczepiony do tła i obrócony o 180 stopni. On nie jest aż tak ciężki, jak myślicie. Jest zrobiony z żywicy epoksydowej i kawy. Kamień nie wisiałby sobie tak spokojnie (śmiech). Ta rzeźba jest raczej lekka, można ją bez trudu unieść w dwie osoby. Zależało mi na takim rozwiązaniu, dlatego żywica epoksydowa była oczywistym wyborem. Zastanawiałam się tylko, co będzie dobrym wypełniaczem, który nie obciąży całości, a jednocześnie umożliwi osiągnięcie zamierzonego efektu… I tu sprawdziła się kawa!
Rzeźbiarstwo to obecnie Twoja jedyna działalność?
Tak. Postanowiłam skoncentrować się tylko rzeźbieniu. Zabieranie się za cokolwiek innego wymaga czasu i wywiązywania się z podjętych zobowiązań, a to z kolei odbiera energię potrzebną do pracy artystycznej. Od tego roku skupiam się tylko na tym, co dzieje się w pracowni.
Zacznijmy od początku – dlaczego zostałaś artystką?
Moi rodzice są po Akademii Sztuk Pięknych. Farby, glina lub wosk – wszystkie te materiały i sztuka wraz z wystawami były obecne w naszym domu. Jako dziecko oczywiście zarzekałam się, że nie pójdę na ASP, ale nie udało mi się uciec przed przeznaczeniem (śmiech). Mój wybór był raczej radykalny – bo wahałam się pomiędzy chirurgią a rzeźbą. Myślę, że kluczowe było to, że wychodziłam z artystycznego domu i miałam bardzo kreatywne dzieciństwo.
W którym momencie stwierdziłaś, że skalpel to nie to?
Prawie w ostatnim momencie. To był ostatni rok w liceum nr 40. Szkoła zachowała się bardzo fajnie, bo umożliwiała mi chodzenie na Otwartą Akademię na wydział rzeźby. Nauczyciele pomagali mi rozwijać się w tym kierunku. Mój polonista umawiał się ze mną na 6 rano, żeby przerobić choć trochę historii sztuki i pomóc mi w przygotowaniu do egzaminów. Fantastycznie podeszli do tematu. Wszystkie elementy składały się tak, by iść właśnie w tym kierunku.
Jak wygląda u Ciebie sam proces powstawania dzieł?
To zależy od projektu i materiału. Koncepcje często dojrzewają długo w głowie. Z reguły przygotowuję się rysunkowo. Do Deko – psa w ruchu (przyp. red. – jedna z prac Idy) trzeba było przestudiować trochę materiału. Kolejnym krokiem było zespawanie konstrukcji z metalu, obłożenie jej drewnem i krzyżykami. Na to nałożyłam glinę… Jest w nim trochę anatomii, a trochę mojej interpretacji.
Na początku był to taki szkielet, jak ten, który widzimy obok? Sama go przygotowujesz?
Tak, trzeba powyginać pręty i je zespawać. Później przykręca się drewienka – dzięki temu nie napycham gliny do środka, mogę więc zrobić trochę lżejszą konstrukcję. Glina trzyma się bardzo dobrze takiego szkieletu i nie odpada. Gdzieś mam zdjęcia pokazujące, jak ten pies wyglądał wcześniej. Był podobny, tylko bardziej zaplątany (śmiech). Kolejnym etapem jest proces rzeźbienia, dokładania i odejmowania gliny… aż do uzyskania satysfakcjonującej formy – docelowej rzeźby. Następnie jest zdejmowanie negatywu przy użyciu silikonu i gipsu. Formę trzeba podzielić tak, żeby było możliwe rozłożenie i ponowne złożenie wszystkiego, jak puzzli. Całość wzmacnia się drewnem, by przy rozkładaniu oraz procesie odlewniczym negatyw się nie połamał. Mówiąc w skrócie po wypełnieniu negatywu materiałem typu gips, beton, żywica powstaje pozytyw – rzeźba w kawałkach, którą trzeba poskładać i wyretuszować. Ona również często posiada zespawany szkielet w środku. Proces realizacji jest dosyć długi. Jeszcze dłuższy, jeśli chodzi o brąz czy aluminium, bo etap pośredni wymaga odlania rzeźby w wosku, ponownego zaformowania, wypalenia formy, zalania metalem a na końcu pracy w surowym metalu. Przy pomocy narzędzi mechanicznych trzeba go doprowadzić do stanu, w którym będzie bardziej „ułożony”, według zamysłu.
My w znacznej przewadze odwiedzamy pracownie rzemieślnicze i każda wizyta w studiach artystów jest dla mnie trudnym wyzwaniem. Przede wszystkim dlatego, że trudno mi wyobrazić sobie usystematyzowanie Twojej pracy. Czy umiesz mi to jakoś wyjaśnić? Czy swoje dzieła realizujesz z myślą o konkretnych wystawach, których temat jest od początku znany, czy po prostu wchodzisz tutaj i zaczynasz realizować koncepcje, które siedzą Ci w głowie?
Aktualnie przygotowuję prace pod konkretny temat z planami wystawowymi. Ludzi i zwierzęta. Jest to zawsze mój temat. Realizuję pomysły, które mnie nurtują. Tematy, które mnie męczą. Zrobiłam kiedyś pracę Dzieci Wojny. Powstała pod dużym wpływem wydarzeń w Syrii. Nie byłam w stanie pozbierać się po tych wszystkich bombardowaniach, zwłaszcza szkół, szpitali i cywili. Jedną z możliwości oczyszczenia się było zrobienie na ten temat pracy – przelanie uczuć w materię. Dzieci wyglądają jak unoszące się baloniki. Z bliska praca jest bardzo traumatyczna.
Od razu wiedziałaś, gdzie ta praca zostanie wystawiona?
Nie. Ona miała być umieszczona w przestrzeni publicznej. Spotkałam się nawet z Syryjczykiem, który doradzał mi w tej sprawie. W międzyczasie wstrzymano jednak ostrzały. Wtedy w SoHo miałam swoją przestrzeń, w której mogłam wystawiać prace na bieżąco. Dlatego też na początku Dzieci Wojny wisiały u mnie w pracowni. Dodałam do nich podpis, pewną podpowiedź do czytania tej pracy, żeby całość była logiczna. Teraz są schowane w kartonie. Wolę, żeby nie było już okazji do ich ponownego wyjmowania.
SoHo. Byłaś tam ponad dwa lata. Jak to oceniasz i co myślisz o tym, co stało się z tym miejscem potem?
To było kawałek drogi stąd, ale było mi tam bardzo dobrze – zadomowiłam się, było klimatyczne i działało świetne zaplecze kulinarne (śmiech). Niestety, w pewnym momencie szybko musieliśmy się wyprowadzić. To było bardzo przykre. SoHo było kultowe pod kątem muzyki i wydarzeń kulturalnych. To, co się tam działo, było bardzo fajne, dawało dużo możliwości. Były bardzo zróżnicowane inicjatywy – palarnia kawy, teatr, galeria Leto wyprowadziła się chwilę wcześniej…, było życie artystyczne! Ludzie mieli SoHo jako punkt na mapie, który trzeba odwiedzić i zobaczyć.
Teraz wszystko idzie pod młotek, stawia się biurowce albo mieszkaniówkę. Z jednej strony można to zrozumieć, bo oczywiście chodzi o pieniądze, ale z drugiej… nie wiem, czy nie zbyt dużym kosztem, bo nie ma już zbyt wiele miejsca na działalność artystyczną w Warszawie. Myślę, że lokalizacje dla artystów – czy rzemieślników, o których wspominasz – to bardzo poważny problem w stolicy. Nawet w SoHo trzeba było umiarkowanie hałasować, co było ograniczające. Niby masz na to przyzwolenie, swoją pracownię i wszyscy o tym wiedzą, ale wiadomo, że nie chcesz być upierdliwym sąsiadem, więc idziesz na pewne kompromisy.
A jak trafiłaś tutaj? Uważasz, że to miejsce jest bezpieczne? Może zaraz je wyburzą…
Dzięki Facebookowi. Wstyd przyznać, bo nie jestem fanką mediów społecznościowych. Mam na nich oczywiście konta, bo dzisiaj nie da się działać inaczej, ale staram się nie spędzać tam za wiele czasu. Mój znajomy opublikował post o tym miejscu. Natychmiast zadzwoniłam i umówiłam się na spotkanie. Mieszkam na Ursynowie i mam tutaj 10 kilometrów, a droga do pracowni to idealna okazja na długi spacer z psami.
Dużo jest tu jeszcze wolnych lokali?
Trzeba mieć rękę na pulsie. Najemcy zmieniają się raz na jakiś czas. Niedawno wprowadził się fotograf. Budynek, w którym jestem, jako jedyny w całym kompleksie, jest prywatny. Mam umowę na czas nieokreślony. Myślę, że to kwestia wzajemnego zaufania. Niby są tu jakieś wstępne plany zabudowy, ale ponieważ Konstancin nie potrzebuje dodatkowego zagęszczenia mieszkalnego, nikomu się nie spieszy. Nie ma tu znaczących dróg, przedszkoli czy szkół. Pewnie kiedyś się to zmieni, ale na razie cieszę się z tego, co mam.
Jeśli ktoś chciałby stworzyć przestrzeń dla artystów musiałby zapewnić preferencyjne warunki. Prawda jest taka, że artysta albo zarabia sporo, albo nie zarabia wcale – a czynsz płaci się co miesiąc.
W Polsce da się wyżyć ze sztuki?
W Polsce to bardzo trudny temat (śmiech). Tak jak wspominałam, albo zarabia się dobrze, albo wcale. Zdarzają się większe zamówienia, ale to nie jest w żaden sposób usystematyzowane. Nie można sobie tego wszystkiego zaplanować. Tak po prostu jest. Przy odrobinie szczęścia wszystko się ładnie składa, ale to nie jest reguła.
Jedną ze swoich rzeźb – Wioślarza – odsłaniałaś na Stadionie Narodowym.
Tak, na wydarzeniu Arena Sztuki. Przy tym projekcie miałam przez pół roku pracownię na Stadionie.
Stadion Narodowy nie brzmi jak oczywista przestrzeń na pracownię rzeźbiarską…
Wcale! (śmiech) Potrzebowałam do Wioślarza wysokiej przestrzeni, co jeszcze bardziej skomplikowało temat. Musiałam go robić na rusztowaniu. On miał 2,5 metra, wiosło miało 5 metrów. Niby nie tak dużo, ale jednak… Musiałam się zgłosić, spotkać i powiedzieć, o co mi chodzi. Pokazali mi przestrzeń, przestrzeń pasowała i tak powstał wioślarz… Miałam idealne miejsce na poziomie płyty stadionu – myjnię dla ciężkich maszyn! Dzięki temu byłam świadkiem różnych ciekawych wydarzeń.
Twoje prace są w kilku krajach poza Polską, między innymi w British Museum.
Tak, za granicę trafiają głównie medale. One są bardziej przystępne. Eksponuję część z nich na szkle albo grubej pleksi. Nie są to takie medale, które można sobie w ręce obrócić – funkcjonują jako dekoracje ścienne przez co częściowo zmieniają swoje znaczenie. Stają się elementem wystawienniczym. Co dwa, trzy lata odbywa się Międzynarodowy Kongres Medalierski Fidem – tam często znajduję nabywców, lub oni mnie.
Jak odbierasz sytuację artystów na świecie? Jak na tym tle prezentuje się Twoim zdaniem Polska?
Mam wrażenie, że na zachodzie artyści są traktowani jako jeden z bardzo ważnych elementów społeczeństwa. Ich prace dają przestrzeni miejskiej oddech, nadają sens oraz podnoszą rangę. Dużo łatwiej jest się rozwijać na zachodzie. Utrzymuję kontakt z wieloma osobami. W Polsce to nadal trochę loteria. Widać już zmiany ale to, co się dzieje na przykład w temacie pomników… poza kilkoma perełkami nie mamy się za bardzo czym pochwalić. Prace zostają w pracowniach.
Zastanawiam się też, na jakim poziomie jest w Polsce świadomość sztuki. Mam wrażenie, że dużo osób stara się krążyć wokół środowisk artystycznych i twierdzić, że je rozumie, ale chyba nie do końca tak jest. Jak to odbierasz?
Ci, co krążą wokół i starają się zrozumieć, może robią to mniej lub bardziej skutecznie, ale filtrują coś przez siebie – i to jest fajne. Nie ma znaczenia, w jaki konkretnie sposób. Jeśli ktoś podejmuje próbę i konfrontuje się, mając jakieś emocje z tym związane, to już mamy wielki sukces. Problem jest taki, że większość społeczeństwa w ogóle nie interesuje się sztuką, książkami. Niczym oprócz codzienności. Standard życia rośnie i stać ludzi na coraz więcej, ale co z tego, jeśli sztuka jest dla nich póki co zbędna?
Czyli szybciej wybiorą nowy telewizor niż przedmiot, za którym kryje się większa idea?
Zdecydowanie tak. Tym bardziej, że nie ma w tym kierunku zapewnionej edukacji. Często nawet jeśli ktoś już wybierze się na wystawę, nie wie jak podejść do sztuki i wybrać z niej coś dla siebie. Abakanowicz, czy choćby Mitoraj to nazwiska za którymi dla większości nic się nie kryje.
Zastanawiam się, gdzie jest granica tego, co ludzie przyjmują jako rekomendację. Jeśli nie jest się mocno w temacie, trudno wybrać autorytet. Czy nie uważasz, że ludzie prędzej posłuchają celebryty, który powie im, żeby coś zrobili, niż poświęcą czas na to, by zorientować się w danym zagadnieniu i podjąć w pełni świadomą decyzję? Czy w świecie sztuki też tak jest?
Rynek ma bardzo zróżnicowaną ofertę. Mamy głównie komercyjne galerie sprzedające sztukę łatwiejszą i przyjemniejszą w odbiorze, ale są też miejsca wystawiające sztukę współczesną, trudniejszą w interpretacji, nie będącą nawet na sprzedaż. W Polsce można znaleźć odbiorców – to ludzie, którzy są na bieżąco, orientują się, chodzą po wystawach, czerpią z życia artystycznego tyle, ile można, mają z tego przyjemność i chcą obcować na co dzień ze sztuką u siebie w domu. Znam takich ludzi. Pracuję dla nich. Są na tyle zorientowani w temacie, że czasem sprzedaję prace, których nie zdążyłam jeszcze nawet wystawić w żadnej galerii.
Dlaczego akurat zwierzęta są motywem Twoich prac?
One były ze mną od małego. Zawsze rysowałam zwierzęta i zawsze je rzeźbiłam. Ludzie byli gdzieś na końcu. Zwierzęta same do mnie przychodzą. Ten koń, o którym rozmawiałyśmy na początku – nie wiedziałam, skąd się wziął, dlaczego w takiej formie i co miał symbolizować, tak w stu procentach. To było bardziej podświadome – poszłam w kierunku kompozycji konia, ale było w tym drugie dno. Coś, co przeniknęło do projektu kompletnie poza moją kontrolą. Jego energia bardzo mocno oddała coś, co działo się wówczas w moim życiu prywatnym.
Z kolei serią prac o tematyce zwierzęcej, nad którą właśnie pracuję, toczę walkę o dobro istot, które nie mogą się same wypowiedzieć.
W otaczających nas pracach często koncentrujesz uwagę na krytyce społecznej – konsumpcjonizmie, niszczeniu natury, braku szacunku do życia.
Moje zwierzęta mimo woli stały się sposobem interpretacji tego, co robimy. Koń, owca, lis, świnia, kruk, szczur opowiedzą historie ludzkiego, bezmyślnego zła. Trochę jednak szkoda mi wizerunku kozła [przyp. red. – to jedna z rzeźb Idy, którą zastajemy w pracowni, która nawiązuje do pedofilii w kościele], bo to super zwierzę i przedstawienie go w takiej interpretacji jest dla niego krzywdzące…
Myślisz, że przez to, że używasz symboliki zwierząt, Twoja sztuka będzie dla ludzi łatwiejsza do zrozumienia?
Mam nadzieję. To też nie chodzi o to, żeby dotrzeć do wszystkich i żeby to było oczywiste. Ważne, żeby odbiorca był w stanie jakoś całość zinterpretować, lepiej lub gorzej, przemyśleć i odnieść się do tego w życiu codziennym.
Oczywiście zrozumienie moich prac zależy też od ich tematyki. Seria aktów nad którą pracuję nie wymaga dodatkowej interpretacji. Łączy je wspólny mianownik będący kluczem do zrozumienia mojego osobistego przekazu, ale równie dobrze mogą być odbierane czysto sensorycznie. Z interpretacją bywa jednak różnie. Dzieci Wojny były moim zdaniem banalne w odbiorze, a jednak nie dla wszystkich. Jest sztuką umieszczenie jedynie tylu wskazówek, by odbiorca musiał się napracować nad rozszyfrowaniem sensu, ale koniec końców miał z tego satysfakcję. Jestem też dostępna, można do mnie napisać i spytać: „O co Ci chodzi? Dlaczego to robisz?”. Mimo to fajnie się chyba czasem zastanowić i samodzielnie przetrawić to, co widzimy. Wtedy sens mojej pracy dotrze gdzieś głębiej.
Chciałabym, żebyś opowiedziała nam o swojej wystawie z tatą. To ciekawe zestawienie pokoleń i, jak sądzę, przekazywanie pewnych kompetencji, wrażliwości estetycznej. Jestem ciekawa, jak bardzo prace Twoich rodziców miały wpływ na Twoje wybory. Czy dzięki temu, że znałaś różne materiały z rodzinnego domu, łatwiej było włożyć Ci w nie ręce?
Wystawa z ojcem w Galerii Van Golik to było ciekawe zestawienie. Możliwość pokazania pracy w duecie. Mój tata rzeźbi zdecydowanie za rzadko. Mam wrażenie, że trochę marnuje swój talent. Dlatego tym bardziej cieszę się, że mogliśmy się razem wystawiać. A czy na moją pracę miało wpływ, że jest rzeźbiarzem? Na pewno miało, siłą rzeczy. Mieliśmy taką malutką pracownię, w której wosk czy glina to były takie rzeczy, którymi mogłam się bawić. Tak samo teraz mają moje córki – przychodzą ze mną tutaj i uczestniczą w moim dniu. Jeśli na przykład nie chce im się bawić w glinie, to dłubią w gipsie. Obserwują moją pracę z metkami [przyp. red. – rzeźba Idy, która przedstawia owcę obszytą metkami – zwracając tym samym uwagę na konsumpcjonizm współczesnego społeczeństwa] i przyklejają potem metki do swoich prac. Nawet w szkole. Jedna z córek zrobiła laurkę dla swojego kolegi i poprzyklejała guziki i metki. Fajnie, bo czerpią jakąś inspirację, maja otwarte głowy. Mają u mnie dostęp do narzędzi, gwoździ, wkrętów. Dla mnie to codzienność. Dla nich powoli też. Ale to nie znaczy, że muszą kiedyś iść w tym kierunku.
Na koniec powiedz nam, w jakich materiałach najbardziej lubisz pracować?
Lubię materiały, które stanowią wyzwanie. Jeśli są za miękkie i za łatwe, to trochę mi się nie chce w nich pracować. Miałam przyjemność rzeźbić w zeszłym roku w czarnym dębie. Niesamowity, przecudowny materiał – zakochałam się w tej pracy. Stępiłam wszystkie możliwe narzędzia, iskry szły przy cięciu od twardości, ale byłam oczarowana, bo to bardzo wdzięczny, przepiękny materiał.
To było Twoje największe wyzwanie w kontekście wykorzystanych materiałów?
Najcięższy był pies, którego zaczęłam jeszcze na studiach. W założeniu miał być lekko transparentny, z żywicy epoksydowej. Miał być widoczny jego metalowy szkielet. Żywicę kupiła mi uczelnia. Niestety, przerósł mnie wtedy ten materiał. Miałam go pierwszy raz w rękach, a nikt nie palił się do pomocy przy tym toksycznym badziewiu (śmiech). To była bardzo lejąca się żywica, a warstwa zabezpieczająca okazała się niewystarczająca. Związał mi negatyw z pozytywem. Żywica jest takim materiałem, który lubi przez wszystko przenikać i wszystko sklejać. Odkuwanie jednej warstwy od drugiej było koszmarem. Najgorsze jednak było, kiedy podszedł do mnie jeden z profesorów i zamiast mnie zmotywować, pogłaskał tylko po głowie i powiedział „Idunia, biedna!”. Wtedy była już tylko walka, żeby nie pociekły łzy. Pies wylądował w kącie na dwa lata w stanie ciężkiego rozkładu. Nie ruszałam go przez jakiś czas. W końcu jednak nadszedł moment, żeby się z nim zmierzyć i go poskładać. Dziś jest prezentowany w brązie i w aluminium.
Ida Karkoszka
- art@idakarkoszka.com
- 608 401 181
- Konstancin-Jeziorna
- http://idakarkoszka.com