Aleksander Oniszh odzywa się do nas na początku roku. Jest oszczędny w słowach. Przedstawia się jako projektant-stolarz i zaprasza do swojej pracowni na warszawskim Żeraniu. Dotychczas nie mieliśmy okazji odwiedzić żadnego twórcy z tamtej części miasta, więc chętnie obieramy ten kierunek.
Do warsztatu Aleksandra docieramy na początku lutego. Wychodzi po nas i wprowadza na teren – mijamy stare samochody, sprzęty, widzimy biegające po podwórku kury. Miejsce, do którego trafiamy, ma swój specyficzny i offowy charakter. Sama stolarnia od początku robi na nas ogromne wrażenie. Na ponad 120-metrowej przestrzeni panuje niesamowity porządek. Olek w czasie wywiadu niejednokrotnie powtórzy, że zachowanie ładu i czystości w miejscu pracy jest dla niego bardzo ważne. Zacznie jednak od nieśpiesznego rozpalenia ognia w piecu i zapoznania nas ze swoim towarzyszem pracy – psem Łysym.
Projekt Pracownie: Jeszcze nigdy nie byliśmy na Żeraniu. Jesteś zadowolony z obecnej lokalizacji?
Aleksander: Tak. Jeśli miałbym na coś narzekać, to na zbyt mało miejsca. Idealnie byłoby mieć warsztat o powierzchni 200 metrów. Tutaj jest już ciasno, zwłaszcza z maszynami. Na same warunki w ogóle się nie skarżę – to teren prywatny. Zarządzający nim pan Zdzisław to świetny człowiek, sam często majsterkuje zaraz obok. Przede mną byli tu inni stolarze, a jeszcze wcześniej działała drukarnia offsetowa. Wiem, że wszyscy zachwycają się teraz Pragą, bo jest modna, ale według mnie brakuje tam dużych lokali, jakie są potrzebne do mojej pracy. Ceny też są coraz wyższe. Wszyscy mówią, że Żerań jest na końcu świata, ale zawsze wtedy tłumaczę, że wystarczy dojechać na Żoliborz i przejechać przez most – i jesteś na miejscu. Ja mieszkam w Śródmieściu i codziennie pokonywanie drogi do pracowni łączę z porannym spacerem z psem.
Czytaliśmy wywiad z Tobą w Zwykłym Życiu, więc już wiemy, że jesteś kolejnym na naszej drodze przebranżowionym architektem. Wiemy też, że studiowałeś w Wiedniu, a po powrocie zainwestowałeś we własny biznes. Maszyny, które widzimy dookoła, wydają się sporym wydatkiem…
Oczywiście, to była inwestycja, którą każdy podejmuje na początku własnej działalności. Ja robiłem to nieodpowiedzialnie (śmiech). Nie miałem żadnych oszczędności. Gdybym mógł teraz komuś coś doradzić, to powiedziałbym, że jednak lepiej najpierw odłożyć kasę, a dopiero potem eksperymentować. Część pieniędzy zainwestować, a część odłożyć, żeby mieć za co żyć przez pierwsze pół roku.
Maszyny, które tu widzicie, kupowałem głównie w Anglii i Niemczech. To używki, które pracowały w fabrykach w latach ‘60, ’70, ’80. Są zrobione tak, żeby działać 100 lat. Wówczas nikt nie produkował maszyn z myślą o tym, że za jakiś czas powinny trafić do serwisu. Wtedy jeszcze nikt nie planował na tym zarabiać (śmiech). Może ten sprzęt nie ma nowoczesnych czujników czy detektorów, ale posiada inne – istotne z mojego punktu widzenia – cechy. Każda z maszyn waży koło tony, jest ciężka, więc nie drży i zachowuje stabilność. Mogę je samodzielnie naprawić niewielkim kosztem, gdy coś przestaje działać. Kiedy urządzałem warsztat, chciałem równać do pracowni działających w USA, Japonii, Australii – one mają podobne warunki i działają na podobnych narzędziach.
Kiedy do nas napisałeś, byłam zaskoczona, że pracujesz sam. Dziwnym zrządzeniem losu dotychczas spotykaliśmy na swojej drodze głównie duety stolarskie. W jednym z pomieszczeń widzimy stół, który ma pewnie ponad 4 metry długości! Jak radzisz sobie z takimi zleceniami?
Myślę, że to mit, że stolarz powinien działać zawsze z kimś. Ja najbardziej lubię się dogadywać sam ze sobą i to wychodzi mi najlepiej (śmiech). Zwłaszcza ostatnimi czasy! Jestem zadowolony ze współpracy (śmiech). Lubię być swoim szefem i pracownikiem jednocześnie. Ten wspomniany przez Ciebie stół sporo waży, ale zrobiłem go sam. Pan Andrzej, którego minęliśmy na podwórku, wpadł do mnie tylko na kilka minut, żeby pomóc i coś przytrzymać. Prawda jest taka, że wszystko można zrobić samemu. Potrzebny jest do tego spokój wewnętrzny i koncentracja. Każdy pracuje tak, jak mu najwygodniej. We dwójkę robi się szybciej, a kiedy działasz w pojedynkę, wszystko musisz sobie przygotować – sprzątnąć, zagospodarować przestrzeń, wykorzystać ścisk, jeśli jest taka potrzeba. Jestem lepiej przygotowany do pracy, a co za tym idzie – bezpieczniejszy i bardziej precyzyjny. Błędy praktycznie się nie zdarzają, prawie nigdy nie robię powtórek. Mam pewność i jasność w tym, co robię, wiem, jak rozwiązywać ewentualne wątpliwości. Z drugiej strony dopiero teraz, po latach doświadczeń, czuję, ze jestem gotów i mógłbym wejść z kimś w dojrzała współprace. Coraz częściej się nad tym zastanawiam.
Stolarstwo to Twój zawód i jedyne źródło utrzymania, a na Twojej stronie internetowej nie ma praktycznie nic. W mediach społecznościowych również próżno szukać informacji. Jak to się stało, że udało Ci się rozkręcić i utrzymać ten biznes?
Masz rację, na mojej stronie nic nie ma (śmiech). Przechodziłem etapy wstawiania na Instagrama kilkunastu zdjęć codziennie i jednego raz na 10 dni. Odbierania 500 like’ów i 2 like’ów. Czy realnie przełożyło się na rozwój mojej działalności? Nie sądzę. Jeden klient przyszedł do mnie z Instagrama, ale to był wyjątek. W mojej branży trudno liczyć na to, że ta metoda i kanały zadziałają. Najważniejsza jest jakość i jej namacalność, a nie zastanawianie się, czy na komentarz pod zdjęciem odpisać serduszkiem, czy lepiej gołąbka wysłać – to tylko generuje dodatkowe stresy. Ja mam do tego teraz dystans, bo sam to kiedyś robiłem. Uważam, że to było ważne doświadczenie, ale cieszę się, ze mam już ten etap za sobą. Umiem już ocenić, w jakie działania około-warsztatowe warto inwestować czas, a w jakie nie.
Ja na początku chodziłem po znajomych i wpychałem im swoje meble – dosłownie! To był trudny i jednocześnie fajny początek. Robiłem mebel po kosztach, ale czułem, że mam pełną wolność twórczą. Potem reklamowałem się na Facebooku i Instagramie. Wszystko fotografowałem i ciągle skupiałem się na tym marketingu, ale to mnie bardzo męczyło… Zrobiłem już dużo projektów, które stoją u ludzi w domach, i to jest najlepsza rekomendacja. Te meble są wykończone high-endowo i trzeba tego po prostu doświadczyć. Żadne zdjęcie Ci tego nie pokaże. Nikt nie poświęci aż tyle uwagi, przeglądając fotografie na telefonie, żeby dostrzec wszystkie detale i pracę, jaką włożyłeś w wykonanie projektu.
Napisałeś nam, że jesteś projektantem i stolarzem.
Tak. Uważam, że to jest bardzo istotna różnica, czy jesteś jedynie wykonawcą, czy również projektantem. Ja nazwałbym się designer-makerem – to bardzo popularne określenie w kulturze anglosaskiej, które doskonale definiuje zakres oferowanych przeze mnie usług. Sprawuję pieczę nad całym procesem. Staram się unikać przyjmowania zleceń, gdy ktoś przychodzi do mnie z gotowym projektem i oczekuje, że po prostu bezrefleksyjnie go wykonam. To oczywiście zawsze trudne decyzje, bo takie zlecenia przynoszą pieniądze, a ja też muszę żyć, dla mnie to jednak bardzo ważne, żeby wykonywać swoje projekty. Ludzie, którzy do mnie docierają, chcą, żebym w pewnym sensie zaprojektował im wnętrze, wpłynął na jego wygląd, powiedział, co będzie fajnie korespondowało z wykonywanym meblem. Zawsze podkreślam, że ze zlecenia musi być na pewno zadowolony klient, ale również ja jako jego twórca. Chcę robić rzeczy w zgodzie ze sobą – drewno to moje medium i chcę realizować w nim swoje wizje. Wyceniam przygotowanie projektu. Dzięki studiom architektonicznym, znam programy, w których mogę zademonstrować swój pomysł. To mój paradygmat – projektuję i wykonuję meble. Mogę je zaprojektować w środowisku 3D, a potem urzeczywistnić projekt w stolarni. Na żywo wprowadzam korekty, mogę zmienić założenia. To wszystko składa się na moją pracę.
Czy Twoje meble są drogie?
Tak, moje meble są drogie, ale to nie jest wynik tego, że pompuję wyceny. Po powrocie do Polski od razu wiedziałem, że chcę, aby moja działalność miała taki charakter. Ludzie za granicą się cenią i w ogóle się tego nie wstydzą. Uważam, że osoby, które zaniżają stawki, psują rynek. Pracują na niedoszacowanych kwotach i robią to ze strachu. Doświadczyłem tego na własnej skórze. Na dłuższą metę to jest frustrujące, można zwariować. Według mnie osoby, które zajmują się rzemiosłem, pochodzą z podobnych środowisk. To nie są bardzo zamożni ludzie, nazwałbym ich raczej klasą średnią. Większość na początku zaczyna zajmować się tym w wyniku pasji i mało kto ma w głowie opracowany model biznesowy oraz wizję, że to będzie działalność przynosząca duże pieniądze. Traktujemy ją bardzo osobiście. A gdy podchodzisz do czegoś w taki sposób, to wycena jest bardzo trudna. Ja pamiętam, że miałem doła, jak oddawałem mebel. Pies miał doła, jak oddawałem mebel (śmiech). Zaczynasz myśleć, czy samego byłoby stać Cię na Twoje produkty – i wiesz, że nie. Mówisz znajomym ceny i widzisz, że nie są dla nich osiągalne, więc je obniżasz. Nie czujesz się z tym dobrze, bo wiesz, jak wiele czasu poświęciłeś na wykonanie projektu… Podawane ceny są zawsze rzeczywiste, to nie fanaberia. Satysfakcja twórcy jest na koniec dnia absolutnie najważniejsza. Prawidłowa wycena projektu okazuje się konieczna, jeśli chcesz mieć spokój, przestrzeń mentalną i fizyczną, żeby wykonywać swoją pracę prawidłowo. To nie jest bezpieczny fach i ja nie mogę mieć poczucia, że muszę się spieszyć, żeby w jakiś cudowny sposób spiąć koniec z końcem. Wszystko się odbija na realizowanych zleceniach.
Ktoś kiedyś opowiedział mi historię o tym, jak niegdyś wyglądał egzamin w cechu. Poza tym, że trzeba było wykonać mebel, należało wycenić swoją pracę. To decydowało o Twojej ocenie. Czy potrafisz odpowiednio skosztorysować swój czas. Polacy często porównują się z Zachodem, ale zawsze w kontekście, że jesteśmy gorsi. Wcale nie jesteśmy. Skoro robimy coś na poziomie naszych zagranicznych sąsiadów, to mamy prawo zarobić na tym tyle samo, co oni.
Czy był ktoś, kto nauczył Cię zawodu? Bycia rzemieślnikiem? Mistrz? Mentor?
Nie, jeśli chodzi o stolarstwo. W architekturze i designie wymieniłbym kilka nazwisk, ale w dziedzinie stolarstwa jestem samoukiem. Nie mam problemu, żeby nazwać się – mimo braku mistrza – rzemieślnikiem! Przepracowałem już na pewno ponad 10 000 godzin, które rzekomo świadczą o tym, że jesteś specjalistą w danej dziedzinie. Ja zawsze jechałem po bandzie: chciałem zrobić najlżejsze biurko, najcieńsze nogi. Stawiałem sobie poprzeczkę bardzo wysoko – i to było dobre! Nadal tak jest! Teraz podejmuję świadome decyzje. Pracuję maksymalnie 5–6 godzin w stolarni. Uważam, że wtedy jestem kreatywny, ostrożny i skoncentrowany. Gdybym próbował pracować po 9–10 godzin, nie byłbym już w tak dobrej kondycji. Muszę mieć komfort pracy, a nie generować frustrację.
Z pojęciem rzemieślnika wiąże się wiele problemów definicyjnych – trudno powiedzieć, kto nim jest, a kto nie. Na pewno to osoba wykonująca coś rękami. Według mnie jesteś współczesnym rzemieślnikiem, dopóki eksperymentujesz, a nie gdy opanowujesz fach i wchodzisz w proces przemysłowy. Czasem oglądam filmy o japońskich rzemieślnikach, które wzbudzają u wszystkich zachwyt – o takich staruszkach, którzy całe życie klęczą na kolanach i sklejają drewniane elementy w pudełeczka. podziwiam ich, ale jednocześnie czuję smutek i niezrozumienie! Uważam, że oni są więźniami tej jednej czynności, doskonalili całe życie pewną umiejętność, ale nie nazwałbym tego rozwojem! Dlatego to, o czym mówiłem wcześniej, czyli określenie designer-maker, bardziej pasuje do rzemieślników młodego pokolenia.
Ja też przede wszystkim uważam, że jestem profesjonalistą, i to jest dla mnie najważniejsze. Oczywiście, kiedy nazwałem się tak pierwszy raz, brzmiałem niepewnie, jakbym coś odkrztusił! Coś, co bardzo długo we mnie wewnątrz zalegało! (śmiech) Nie boję się mówić, że zajmuję się stolarstwem profesjonalnie i że wykonuję swoje usługi na profesjonalnym poziomie.
Aleksander Oniszh
- aleksander@oniszh.com
- ul. Laurowa 7, Warszawa
- http://www.oniszh.com/