Ania – absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, zawód: grafik. Kasia – absolwentka Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, zawód: aktorka. Kiedy ich dziadek Sylwester podejmuje decyzję o zamknięciu sklepu z wikliną, który od blisko 30 lat prowadzi na warszawskiej Pradze, obie idą za głosem serca. Postanawiają podtrzymać rodzinną wikliniarską tradycję i zostają plecionkarkami. Kilka lat później odwiedzamy ich pracownię, żeby dowiedzieć się, jak oceniają swoją decyzję z perspektywy czasu.
Na wywiad udaje nam się umówić jedynie z Kasią, jedną z założycielek sklepu Siostry Plotą. Nie jest to jednak pierwsze spotkanie Projektu z marką stworzoną przez Anię i Kasię. Nasze ścieżki przez ostatnie lata przecinały się wielokrotnie. W końcu udaje nam się dotrzeć na plac Hallera, gdzie obecnie mieszczą się pracownia i sklep obrotnych sióstr. Nie ukrywamy, że cieszy nas to spotkanie: minęło już przecież kilka lat od momentu, kiedy Ania i Kasia podjęły decyzję, która zdecydowanie zmieniła ich dotychczasowe życie. Jesteśmy ciekawi, jak teraz wspominają swoje plecionkarskie początki i jak obecnie wiedzie im się w rzemieślniczej profesji.
Projekt Pracownie: Nasza znajomość zdążyła przez lata – podobnie jak historia Projektu Pracownie i marki Siostry Plotą – nabrać rumieńców. Pozwólmy jednak naszym czytelnikom poznać was od początku. Zacznijmy od tego, jak to wszystko się zaczęło.
Katarzyna Nejman: Mój dziadek Sylwester przez blisko 30 lat prowadził na Pradze-Północ sklep z produktami wikliniarskimi. To od niego wszystko się zaczęło. Obecnie dziadek ma 84 lata, a historia sklepu sięga 1991 roku. W tamtych czasach przemysł plecionkarski w Polsce miał się bardzo dobrze. Niewiele osób o tym wie, ale do II wojny światowej nasz kraj szczycił się najwyższą sprzedażą produktów z wikliny w Europie! Polacy byli bezkonkurencyjnymi mistrzami w wyplataniu. Jednym z takich plecionkarzy był przyjaciel mojego dziadka, który wiele go nauczył o tym rzemiośle i miał ogromny wpływ na to, że dziadek zajął się promowaniem tej sztuki.
Jak uważasz, co w przeszłości miało wpływ na tak dużą popularność polskich produktów plecionkarskich?
Niewątpliwie wpływ na popularność produktów plecionkarskich miała historia z drugiej połowy XIX wieku. Austriacki hrabia przejął w spadku po swoich rodzicach ziemię w Polsce. To były okolice Rudnika nad Sanem. Panowała tam bieda, ziemia nie była zbyt urodzajna, ale za to nigdy nie brakowało tam wikliny. To surowiec, który najlepiej rośnie na podmokłych terenach, a tych w okolicach Rudnika było pod dostatkiem. Hrabia wpadł więc na pomysł, aby tamtejszych chłopów – bo warto wiedzieć, że wikliniarstwo było początkowo głównie męskim zajęciem – wysyłać do szkół plecionkarskich w Wiedniu, gdzie mogli się uczyć przydatnego dla regionu fachu. Po powrocie przekazywali oni pozyskaną wiedzę dalej i dzięki temu cała miejscowość szybko zasłynęła z eksportu wikliny. Ten ruch miał też wpływ na zamożność mieszkańców i wzrost popularności polskich produktów plecionych z wikliny.
Zanim wejdziemy w dalsze szczegóły naszej rozmowy, wyjaśnij, proszę,naszym czytelnikom, czym właściwie jest wiklina.
To gałązka wierzbowa z krzewów, które rosną na brzegach rzek. Dokładnie jednoroczny przyrost wierzby. Mamy różne gatunki wikliny, ale ta, która była najbardziej popularna w Polsce, to amerykanka. Ma charakterystyczny rudawyodcień. Przez wyplataniem jej gałązki się gotuje i okorowuje, aby wyglądała tak, jak na skończonym produkcie. Z nieokorowanej wikliny najczęściej wykonywane akcesoria do ogrodów, bo kora stanowi dodatkową warstwę ochronną, zabezpieczającą przed niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi.
Wróćmy do przyjaźni twojego dziadka z rzeczonym plecionkarzem. Czy pamiętasz, co w tamtym rzemieślniku zapoczątkowało pasję do wikliny?
Z tego, co pamiętam, to była rodzinna sprawa i fach przekazywany z pokolenia na pokolenie. To rzemiosło zresztą najczęściej właśnie w ten sposób było przekazywane i dlatego obecnie jest najbardziej narażone na wymarcie. Jest coraz mniej osób, które umieją wyplatać, a kiedyś praktycznie w każdej rodzinie był ktoś, kto potrafił to robić. Dawniej to była powszechna umiejętność, ludzie ją znali i umieli pleść, tak jak gotować czy szyć. Trudno było się też z jednak z niego utrzymać.
W naszej rodzinie jeszcze przed dziadkiem Sylwestrem można doszukać się plecionkarskich tradycji. Nasz pradziadek wyplatał np. z korzeni. Na półce za tobą stoją łódeczki jego autorstwa.
Z korzeni?
Tak, te łódeczki są, jeśli dobrze pamiętam, z korzeni świerku. Nie wiem, czy znasz powiedzenie, które głosi, że jeśli zetniesz roślinę i możesz ją dwa razy opleść wokół łokcia, to znaczy, że możesz z niej wyplatać dalej.
Plecionkarstwo jest bardzo pojemnym rzemiosłem i można wyplatać z bardzo różnych materiałów. Jedną z moich ulubionych roślin jest rogożyna czyli pałka wodna, która cieszyła się znacznie większą popularnością wśród plecionkarek, ponieważ jest bardziej miękka.
Zostańmy jeszcze przez chwilę przy tym, jak było kiedyś. Zakładam, że skoro twój dziadek otworzył sklep, to musiało być sporo chętnych na zakup produktów plecionkarskich.
Oczywiście, kiedy sklep dziadka się otwierał, nie było mnie jeszcze na świecie, więc wszystko, co ci opowiadam, to tylko moja interpretacja rozmów z nim. Z tego, co wiem, w tamtych czasach produkty wikliniarskie były bardzo powszechne i tanie. Nikogo nie dziwiły produkty plecionkarskie w domu. To było normalne. Każdy miał duży wiklinowy koszyk zakupowy. Czasy, kiedy dziadek zaczynał, były zdecydowanie inne niż obecne. Panowały inne mody, wiele produktów, które znamy dzisiaj, w ogóle nie było dostępnych. Nie było aż tylu alternatyw, konsumpcjonizm dopiero wkraczał do Polski, więc wybór pewnych lokalnych rozwiązań był oczywisty. Wśród nich były także produkty plecionkarskie.
Skoro wiklina jest tak wytrzymałym materiałem, produktów z niej nie wymienia się tak często. Czy to była przyczyna decyzji twojego dziadka o zamknięciu sklepu?
Powodów zamknięcia sklepu było wiele. Coraz mniej przyjaciół dziadka jeszcze wyplatało, ceny rosły, koszty utrzymania sklepu również, a klientów nie przybywało. Myślę, że przede wszystkim dlatego, że to był sklep analogowy. Dziadek nie był w stanie przenieść sprzedaży do internetu i nie chciał tego robić, bo zawsze chodziło mu przede wszystkim o kontakt z drugim człowiekiem. Kropką nad i była pandemia, uniemożliwiająca sprzedaż stacjonarną. Nie zmieniał tego fakt, że miał wówczas 82 lata i spędzanie 8 godzin dziennie w nieogrzewanym sklepie stawało się dla niego coraz bardziej uciążliwe. Po kolejnym słabym sezonie decyzja zapadła.
Pamiętam, że w trakcie wyprzedaży, którą zorganizowałyśmy z siostrą, do sklepu przyszła pewna pani i powiedziała, że bardzo jej szkoda, że działalność dziadka się zamyka, bo 20 lat wcześniej kupiła u niego koszyk i bardzo go lubi. Odpowiedziałam jej wtedy, że właśnie dlatego ten sklep jest w trakcie likwidacji, bo jakość produktówto nasza duma, ale za jej sprawą potencjalny klient wraca co 20 lat…
Przyznam też, że to, co się wtedy wydarzyło, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania.
Zatrzymajmy się na chwilę przy temacie zorganizowanej przez ciebie i Anię wyprzedaży. Pamiętam, że wówczas bardzo dużo osób zainteresowało się historią waszego dziadka… Co ostatecznie miało wpływ na waszą decyzję o przejęciu sklepu i kontynuacji rodzinnej działalności?
Kiedy dziadek poinformował nas, że zamyka sklep, wiedziałyśmy z siostrą, że chcemy mu pomóc zminimalizować straty, które były z tym związane. W trakcie wyprzedaży sklep odwiedzały osoby w bardzo różnym wieku i opowiadały swoje rodzinne historie. Towarzyszyło nam wtedy wiele wzruszających momentów.
Przyznam, że już pierwszego dnia pobyt w sklepie był dla mnie pełen emocji. Te wszystkie osoby, które nas odwiedziły i które opowiadały nam anegdoty związane z dziadkiem, wspomnienia dotyczące tego miejsca… I te pustki, które zaczęły przebijać ze ścian… Poczułam wtedy, że ten sklep to całe moje dzieciństwo i że nie umiem się z nim pożegnać. Jednocześnie dotarło do mnie, że zamknięcie sklepu to nie tylko koniec ważnej części naszej rodzinnej historii, ale także wyrażenie zgody na uśmiercenie plecionkarskiego rzemiosła w Warszawie. W trakcie wyprzedaży asortymentu zaczęłam coraz więcej czytać o plecionkarstwie, o tym, że jest to już ginący zawód… Nie mogłam tego zaakceptować. Podzieliłam się swoimi uczuciami z siostrą i postawiłyśmy wszystko na jedną kartę.
I tak powstały Siostry Plotą?
Marka Siostry Plotą była z nami już wcześniej. Kiedy moja siostra była w pierwszej ciąży, zaczęła dziergać na drutach torebki i szybko zaraziła mnie tą pasją. Założyłyśmy firmę i zaczęłyśmy sprzedawać nasze torebki. Wykonywałyśmy je z recyklingowej bawełny. Chciałyśmy, żeby te produkty były maksymalnie ekologiczne. To był pierwszy moment, gdy spotkałyśmy się na płaszczyźnie biznesowej. Z czasem życiu potoczyło się tak, że jako siostry zaczęłyśmy pleść też wiklinę (śmiech).
Przyznajesz, że wasza decyzja była w dużej mierze podyktowana emocjami. Zgaduję, że w tym zrywie zabrakło wam czasu na biznesplan?
Zdecydowanie tak! We mnie obudziła się energia, żeby to wszystko ogarnąć i w zasadzie byłam gotowa rzucić inne sprawy od razu. Ania była wtedy w siódmym miesiącu ciąży i pozostawała sceptyczna. Nie trwało to jednak długo, bo już następnego dnia powiedziała, że też czuje, że musimy coś zrobić. Pozostało nam jeszcze o tej dość szalonej decyzji poinformować dziadka. Wiedziałyśmy, ile znaczył dla niego ten sklep i że musimy być odpowiedzialne za wszystko, co postanowiłyśmy. O tym, że chcemy przejąć sklep, powiedziałyśmy mu tydzień później.
To było niesamowite, bo nasz dziadek jest osobą, która zawsze ma wiele do powiedzenia, a wtedy po prostu go zatkało. Całkowicie się wyciszył i tylko co jakieś pół godziny dopytywał, czy my tak na serio… Myślę, że ostatecznie zrozumiał, że to dzieje się naprawdę, kiedy wygrałam w konkursie Maraton Marzeń. To była taka inicjatywa, w której można było otrzymać dziesięć tysięcy złotych na Spełnienie swojego marzenia- moim w tym momencie było rozkręcenie sklepu dziadka. Moją mentorką została wtedy Joanna Borucka, która jest szefową Katalogu Marzeń, i to jej zawdzięczamy wsparcie w naszych pierwszych biznesowych krokach.
Nasz emocjonalny zryw był podyktowany silnym poczuciem misji ratowania naszej rodzinnej tradycji, ale też tradycji plecionkarskiej. W ogóle nie byłyśmy przygotowane do tego, na co się porwałyśmy. Wiedziałyśmy tylko, że jeśli mamy się zajmować plecionkarstwem, to musimy to robić porządnie. Być ekspertkami. Byłyśmy zdeterminowane, żeby doskonale poznać to rzemiosło, i czułyśmy, że tylko wtedy będziemy mogły autentycznie zarażać nim innych. To, co było wspaniałe, to fakt, że także nasi rodzice – chociaż początkowo byli negatywnie nastawieni do naszego pomysłu – całkiem wkręcili się w wyplatanie. Zwłaszcza nasz tata, który jest teraz zakochanym w wiklinie plecionkarzem. On i Ania w zeszłym roku zdobyli tytuły czeladników. Ja ze względu na zaawansowaną ciążę musiałam się z tym wstrzymać, ale wcześniej ukończyłam w Łowiczu szkołę zawodową z dyplomem koszykarza-plecionkarza.
Plecionkarstwo stało się naszą rodzinną pasją. Często zachęcamy tatę do uczestnictwa w ogólnopolskich konkursach plecionkarskich i wspólnie wyjeżdżamy na różne wydarzenia związane z wikliną. To ogromna część naszego życia.
Ostatnie lata przyniosły też wiele zmian. Chociaż dużą część naszej rozmowy zajmuje wspomnienie pracowni przy Środkowej, teraz jesteśmy przy placu Hallera.
W listopadzie 2021 roku zdecydowałyśmy się na przeprowadzkę na Hallera. Półtora roku byłyśmy przy Środkowej i prawdę mówiąc, nie wiem, jak mój dziadek wytrzymał tam 30 lat (śmiech). To miejsce było wspomnieniem mojego dzieciństwa, ale nie da się ukryć, że dopiero kiedy byłam tam sama bez ogrzewania, zrozumiałam, w jakich warunkach pracował dziadek. W 2022 roku zdecydowałam, że w zimowych miesiącach sklep będzie otwierany tylko na telefon. Mieszkałam blisko, więc to nie był problem, a jednocześnie nie marzłam tam każdego dnia. Jako przedstawicielka pokolenia przyzwyczajonego do ciepła byłam zdecydowanie mniej odporna na warunki, które panowały przy Środkowej.
Wiedziałyśmy też z Anią, że poza sprzedażą produktów wikliniarskich chcemy też organizować warsztaty. Sama byłaś na jednych z pierwszych zajęć, które zorganizowałyśmy razem z Serfentą. Jak pewnie pamiętasz, lokal przy Środkowej nie był zbyt duży, miał ledwie 30 metrów, co zaczęło być uciążliwe także w kontekście tego pomysłu. Ciągle nosiłyśmy rzeczy z dołu na antresolę i z powrotem. Część produktów była w piwnicy Ani i gdy ktoś kupił coś w sklepie internetowym, który uruchomiłyśmy, i chciał to odebrać, wiązała się z tym spora logistyka. Przede wszystkim jednak potrzebowałyśmy przestrzeni do organizacji warsztatów.
Teraz warsztaty organizujecie regularnie. Macie tu także grupy początkujących adeptów plecionkarskiego fachu. Kto w dzisiejszych czasach chce się uczyć pracy z wikliną?
Tak, obecnie mamy dwie grupy, które spotykają się we wtorki i czwartki. Nie da się jednoznacznie sklasyfikować osób, które do nas trafiają. Te warsztaty łączą pokolenia. Z jednej strony przychodzi pani Stenia, które jest emerytką, a obok niej siedzi dziewczyna koło trzydziestki. Jest między nimi fajna energia. Wszyscy dzielą się doświadczeniami. Jest wiele żartów. Nasze warsztaty łączą ludzi, niezależnie od wieku, płci, zainteresowań czy orientacji seksualnej (śmiech).
Sięgnij, proszę, pamięcią do swoich pierwszych kroków w rzemiośle plecionkarskim. Pomyśl o kursantach. Czym wiklina i wyplatanie mogą najbardziej zaskoczyć?
Obie z Anią miałyśmy spore zaplecze wiedzy o tradycjach wikliniarskich i samym materiale, ale i tak miałyśmy przed sobą sporo pracy. Pokory nauczyło nas na przykład to, że moment, gdy wiklina pozwala ci zrobić to, czego chcesz, przychodzi dość późno. Często to wiklina kieruje tym, co się wydarzy. Mam nawet wrażenie, że cały czas trzeba toczyć z nią dialog. Namówić materiał do tego, żeby dostosował się do pomysłu twórcy. Wystarczy, że damy wiklinie za mało czasu na namoczenie, i ona będzie się zwyczajnie łamać.
Kursantów i kursantki chyba najbardziej zaskakuje to, że wyplatanie jest jednocześnie bardzo proste i trudne. Różne osoby przychodzą na jednodniowe warsztaty, z których wychodzą z produktem i mogą go realnie używać. To daje ogromną radość i poczucie dumy z udanej pracy twórczej. Zdarzają się też takie kursantki, które chcą w niespełna 3 godziny wykonać np. kosz piknikowy i muszą wtedy mocno zweryfikować swoje oczekiwania, nawet jeśli są bardzo zdolne. W nauce plecionkarstwa zawsze trzeba zaczynać od podstaw.
Czyli można powiedzieć, że wiklina wróciła do łask?
To pytanie jest bardzo trudne. Myślę, że są ludzie, którym rzemiosło, plecionkarstwo i produkty z wikliny zawsze będą się kojarzyły z czymś starym. W dawnych czasach produktów wikliniarskich nie brakowało w żadnym domu i pokolenie naszych rodziców na pewno chciało od tego uciec, kiedy na rynku pojawiła się jakakolwiek alternatywa.
Mnie osobiście wiklina szalenie się podoba. Stylizacja, w której mam na sobie letnią sukienkę i niosę w dłoniach koszyk, bardzo mi odpowiada. W domu mamy kinkiety, fotele bujane i lampy z wikliny. To był mój wybór, który współgra z moim poczuciem estetyki. Wierzę, że takich osób jest więcej.
Jak wyobrażasz sobie przyszłość rzemiosła plecionkarskiego?
Warto pamiętać o tym, że każdy z nas żyje w swojej bańce. W mojej jest odczuwalny powrót do tradycji rzemieślniczych i ma on charakter ogólnopolski.Nie zmienia to jednak faktu, że szaleje inflacja i zdecydowanej większości ludzi nie stać na luksus wyboru tego, co chcą kupić. Mając niewiele pieniędzy i potrzebę, którą trzeba zaspokoić, nikt nie będzie analizował, czy ma kupić tackę w markecie za kilka złotych, czy pójść do rzemieślnika po taką za kilkadziesiąt. Wybierze po prostu tańszą opcję. Z drugiej strony wzrost cen nie dotyka tylko nabywców, ale też nas – wytwórców. Wszystko drożeje. Materiały, woda, prąd… Niskie stawki dla plecionkarzy zawsze były powodem rezygnacji z tego rzemiosła, więc jeśli chcemy je zachować, musimy zapewnić rzemieślnikom trudniącym się tym fachem godziwe zarobki.
Marzę o tym, by taki wybór był dostępny dla każdego oraz by rosła świadomość klientów i duma z produktów, które cechuje szlachetność i jakość. Żeby ludzi było stać na zakup trwałego produktu, za którym stoi historia wykonującego go człowieka. Praca tutaj przynosi mi ogromną satysfakcję i mam ogromne poczucie sprawczości. To, że przekazujemy wiedzę o plecionkarstwie, budzimy w ludziach zajawkę do twórczej pracy, a jednocześnie pokazujemy im, że wymaga ona wiele czasu i doświadczenia, sprawia, że po prostu wciąż chcę robić więcej. Wiem, że zawsze potrzebowałam poczucia długofalowej misji, żeby uwierzyć, że robię w życiu coś pożytecznego. Siostry Plotą zdecydowanie dają mi poczucie tej misji, a co więcej, umożliwiają, mi jej realizację w praktyce!
Rozmowa i tekst: Małgorzata Herman
Siostry Plotą
- siostryplota@gmail.com
- 513 059 092
- Plac Hallera 5, lok. 11A
Warszawa - https://siostryplota.pl/