Iza zawsze była dla nas osobą niezwykle zjawiskową. Przy każdej okazji, gdy nasze drogi się przecinały, z wielką pasją opowiadała o miłości do fotografii i gliny. W swoim życiu znalazła świetny sposób na połączenie tych dwóch sztuk: przenosi zdjęcia na kafle ceramiczne. Kiedy natomiast szukała formy, która pomogłaby jej wyrażać twórczą ekspresję na formie użytkowej – zaczęła tworzyć autorskie umywalki. W końcu postanowiła zmierzyć się z jednym z największych tematów tabu: śmiercią. Pewnego dnia na kanałach społecznościowych Izy pojawiło się jej zdjęcie z nowym produktem – urną.
Sawicką poznajemy za sprawą wspólnego znajomego Tomka Drzewińskiego. Nasze ścieżki przecinają się na różnych organizowanych przez niego wydarzeniach związanych z fotografią. Prawie zawsze zamieniamy ze sobą kilka słów – my mówimy o Projekcie, a Iza – o Glinotece. O wywiadzie rozmawiamy miesiącami, ale temat wciąż pozostaje zawieszony w próżni. Gdy jednak Iza decyduje się na zaprezentowanie swoich urn w sieci, wiemy, że to idealny moment, żeby odwiedzić jej pracownię. Czujemy, że musimy w końcu poznać ją lepiej.
Projekt Pracownie: Dawniej specjalista od public relations, dziś rzemieślniczka. Jak to się stało, że zaczęłaś się zajmować ceramiką?
Iza Sawicka: Rzeczywiście dawno temu pracowałam w agencji PR-owej, a potem jako marketingowiec byłam związana z korpo przez ponad 9 lat. Przyznaję, że oba te zajęcia były dobrze płatne, ale bardzo brakowało mi robienia czegoś naprawdę kreatywnego. Czułam, że się duszę. Męczyły mnie stałe ramy czasowe pracy w biurze i powtarzalny zakres obowiązków. Od dziecka chciałam robić coś bardziej twórczego, a mimo to wybierałam bezpieczne ścieżki kariery. Teraz myślę, że to dlatego, że jako mała dziewczynka byłam pewna, że wszyscy ludzie chcą być artystami. Mnie natomiast zawsze brakowało pewności siebie i byłam przekonana, że nie jestem godna, żeby dołączyć do tego grona. Uważałam, że tylko wybrańcom udaje się spełnić to marzenie.
A jednak dziś jesteś artystką, ceramiczką, i spod Twoich dłoni wychodzą niesamowite obiekty. Znalazłaś też sposób na połączenie dwóch swoich największych pasji – fotografii i pracy w glinie. Czujesz się jak wybraniec?
Czasem kiedy siedzę w pracowni i pracuję nad kolejnym projektem, nagle odczuwam ogromną wdzięczność. Mówię wtedy do siebie, że jestem prawdziwą szczęściarą i uwielbiam swoje życie. Nawet kiedy zdarza mi się żyć od jednej do drugiej faktury i wciąż czekać na przelew (śmiech).
Jakieś 15 lat temu chodziłam na zajęcia do pracowni ceramicznej i próbowałam swoich sił w pracy z gliną. Jeśli mam być szczera, absolutnie nic mi wtedy nie wychodziło, więc odpuściłam. Później, około 7 lat temu, wyjechałam na wakacje i pamiętam, jak na plaży czytałam książkę, którą z całą pewnością mogę nazwać najważniejszą lekturą mojego życia. Mam na myśli pozycję „Śmiertelni nieśmiertelni” autorstwa Kena Wilbera. To historia o prawdziwej miłości, cierpieniu i śmierci, a jej główną bohaterką jest właśnie ceramiczka. Poczułam niezwykłe połączenie z tą postacią i całkowicie się z nią zidentyfikowałam. Właśnie za sprawą tej książki wróciłam do gliny i to był ten moment – nagle wszystko zaczęło działać. Wpadłam w szał twórczy, i to było wspaniałe.
Wtedy też dowiedziałam się o dwuletniej szkole Ceramiq i pamiętam, jak spisywałam na kartce plusy i minusy zapisania się do niej. Pójście tam to była świetna decyzja. Właścicielka była pierwszą osobą, która potrafiła mi wszystko w prosty sposób pokazać i wyjaśnić. Agnieszka niczego nie komplikowała. Totalnie odjechałam w kierunku ceramiki. Nadal pracowałam w korpo, ale prawdę mówiąc, szukałam tylko pretekstu, żeby stamtąd odejść. To był czas, kiedy prawie codziennie wybierałam inną drogę do pracy, żeby doświadczyć czegoś nowego albo zrobić zdjęcia okolicznym drzewom. Zastanawiałam się wtedy, co ja powiem sobie jako stara, umierająca kobieta, która całe życie wybierała sprawdzone scenariusze. Czy będę musiała przyznać, że całe moje życie było niezgodne ze mną?
W końcu sytuacja rozwiązała się sama. Restrukturyzacja w korpo, miłe pożegnanie i pełna wolność. Co wtedy?
Kiedy pracujesz w dużej firmie, zajmujesz się tylko wycinkiem wybranych rzeczy. Przesiąkasz tym. Przyznam więc, że chociaż zawsze czułam się wolnym ptakiem, po odejściu z korporacji w swojej działalności również szukałam struktur, w które mogłabym się wpasować. Byłam przyzwyczajona do biurowych schematów i bez nich czułam się bardzo zagubiona. Czasem mam wrażenie, że moja relacja z pieniędzmi pozostaje problemem i wciąż najtrudniejsze jest dla mnie wycenianie swojej pracy. Na początku sam fakt, że ktoś chciał postawić moją pracę w domu, był dla mnie wystarczający.
Masz na myśli swoje umywalki? Skąd w ogóle pomysł na umywalki? To z jednej strony fantastyczne sprzęty, ale dość… przyziemne w swojej funkcji.
Wszystko zaczęło się od tego, że kiedy urządzałam dom, chciałam mieć unikatową umywalkę. Wtedy też zdałam sobie sprawę, że wybór takiej formy wyrazu jest bezpieczniejszy niż np. wazonów, które nie są produktem pierwszej potrzeby. Szukałam czegoś, co będzie na tyle duże, aby dać mi powierzchnię do wyrażenia siebie, a jednocześnie pozostanie praktyczne. Umywalka pełni konkretną funkcję użytkową: kupujesz ją na lata. Jednocześnie każda z moich prac jest niepowtarzalna. Szybko nudzę się seryjnością. Najbardziej lubię pracować bardzo długo nad jednym produktem.
Przyznaję, że to nie tylko piękne, ale też funkcjonalne obiekty. Niemniej nie wyobrażam sobie Twojej umywalki w niewielkiej łazience w bloku z dużej płyty.
Cóż. Mogę tylko powiedzieć, że to nie do końca jest produkt dla klientów, którzy mieszkają w wielkiej płycie i mają malutkie łazienki. Nie ukrywam, że zmienia się grupa moich odbiorców. Są to coraz zamożniejsze osoby. Kiedyś ktoś na moją umywalkę oszczędzał pół roku, dziś kupuje dwie naraz.
Twoje umywalki znajdują w sieci architekci czy zainteresowani odzywają się do Ciebie indywidualnie?
Bardzo różnie. Czasem ktoś wypatrzy moją pracę na Instagramie i chce coś podobnego, a innym razem wysyła mi zdjęcie przestrzeni i czeka na moją propozycję. Biura architektoniczne też się zdarzają.
To właśnie po umywalkach w Twojej głowie pojawiła się koncepcja zdjęć na kaflach ceramicznych? Wszystkie zdjęcia na kaflach są Twojego autorstwa czy to sentymentalne fotografie rodzinne, które przynoszą klienci?
Fotografia była pierwsza w moim życiu i bardzo chciałam znaleźć technikę, która pomogłaby mi połączyć ją z zamiłowaniem do ceramiki. Męczyłam Agnieszkę, właścicielkę Szkoły Ceramiq, żeby pokazała mi wszystkie znane jej możliwości przeniesienia fotografii na kafle ceramiczne. Tak zaczęłam pracować z metodą, którą pokazuję wam dzisiaj. Ten sposób opracowała amerykańska chemiczka, która była też ceramiczką. Przyznaję, że w Polsce ta technika nie jest zbyt popularna. Myślę, że przede wszystkim dlatego, że jest bardzo pracochłonna.
Co do samych zleceń – moje ulubione to te, w których jest przestrzeń na zdjęcia mojego autorstwa. Czasem ktoś wybiera fotografię z mojego archiwum i to ona jest przenoszona na kafle. Nie brakuje także osób, które stawiają na sentymentalny wydźwięk pracy. Przynoszą własne zdjęcia z rodzinnych albumów.
Na czym dokładnie polega technika, którą tworzysz swoje ceramiczne obrazy ze zdjęć?
Zaczynam od przygotowania zdjęcia. To praca w Photoshopie, która polega głównie na wyciągnięciu kontrastów i podzieleniu fotografii na określoną liczbę docelowych kafli. Najczęściej jest ich dziewięć. Każdy pojedynczy element kafelka drukuję w lustrzanym odbiciu. Wyciąganie kontrastów jest tak ważne, bo przy pracy tą metodą bardzo łatwo zgubić detale zdjęcia. W późniejszym etapie na kaflach mogą powstać pęcherzyki powietrza, które mi osobiście nie przeszkadzają, ale jeśli są np. na oku lub twarzy osoby fotografowanej, klient może czuć rozczarowanie. Ja je osobiście bardzo lubię i czuję, że te niedoskonałości podkreślają niepowtarzalność moich prac.
Następnie przygotowuję swoje kafle za pomocą walcarki ceramicznej. Ja akurat najczęściej pracuję z kwadratowymi, ale glina jest plastyczna i można operować dowolnymi kształtami. Następnie rozrabiam gumę arabską z wodą. To ona wspomaga przyklejenie się farby do ilustracji i jej odbicie na docelowym materiale. Farba, w moim przypadku połączenie tlenku manganu, kobaltu i oleju lnianego, jest nakładana na nasączony gumą wydruk za pomocą klasycznego wałka do linorytu. Przykładam pomalowaną kartkę do plastra gliny i dociskam za pomocą zwykłej łyżki stołowej.
Obraz w wymiarach 50 × 50 to jeden dzień pracy plus proces suszenia. Kafle przekładam kartkami i systematycznie je wymieniam, żeby nie zdążyły się zmarszczyć. Żartuję, że swoim obrazom zmieniam pieluchy (śmiech). W kolejnym kroku wypalam kafle na biskwit, szkliwię transparentem i wypalam ponownie w 1200 stopniach. To temperatura bardzo zbliżona do tej, w której wypala się kamionkę.
Im większe różnice między czernią i bielą są na zdjęciu, tym praca jest łatwiejsza. Gdy fotografia jest mniej kontrastowa lub rozmazana, zaczyna się prawdziwa zabawa z formą, a sam obraz jest znacznie mniej oczywisty. Świetnie widać to na przykład na zdjęciu nagiego ciała, które ostatnio przenosiłam na kafle.
Umywalki, obrazy – w porządku. Dlaczego jednak zaczęłaś robić urny? To produkt bezpośrednio powiązany ze śmiercią i stratą.
Właśnie dlatego. Wielu znajomych opowiadało mi o tym, że gdy żegnały bliską osobę, dostępne urny nie spełniały ich oczekiwań estetycznych. Wtedy pierwszy raz zaczęłam myśleć o tym, czy ceramiczne urny nie stanowiłyby dobrej alternatywy. Masz rację, ludzie boją się śmierci i cierpienia, które jest z nią związane. Właśnie dlatego długo zastanawiałam się, czy pokazać moją pierwszą urnę na Facebooku czy Instagramie. Umieranie nie wpisuje się w ideę prowadzenia kanałów społecznościowych. Wszyscy jesteśmy młodzi, piękni i zdrowi. Śmierć nigdy nie jest na czasie. W przełamaniu tego stereotypu w mojej głowie pomogła mi Szkoła Szamańska, do której uczęszczam. Jeden ze zjazdów był poświęcony tematowi śmierci. Zarówno w kontekście śmierci fizycznej, jak i straty. Bardzo mnie to otworzyło. Zrozumiałam, że nie ma nic piękniejszego niż wykonanie dla konkretnej osoby urny, w której odbędzie ona swoją ostatnią podróż. Taka właśnie była ta pierwsza urna, stworzona dla zmarłego partnera mojej znajomej. To było wzruszające doświadczenie dla mnie jako twórcy, a całemu procesowi towarzyszyły ogromne skupienie i oddanie.
Czy Polacy są gotowi na taki produkt?
Urna, którą zrobiłam, została wysłana za granicę. Wiem, że w Polsce czekanie na urnę robioną na zamówienie może być bardzo trudne. Praca nad urną trwa czasem kilka tygodni, a w naszych realiach trudno tak długo przechowywać prochy przed pochówkiem. Planuję więc mieć kilka urn, które będą dostępne bardziej od ręki.
Wszyscy, nie zagłębiając się nawet w aspekty wiary, powinniśmy mieć świadomość, że każda śmierć rodzi nowe życie. Żałoba i zrozumienie straty otwierają nas na nowe rzeczy, które mogą do nas przyjść. Chciałabym, żeby moje urny odczarowały postrzeganie śmierci w tak negatywny sposób. Śmierć to przecież naturalna część życia.
- sawickaiza@gmail.com
- 600 359 373
- http://www.glinoteka.com/