Mateusz Kaźmierczak jest jednym z gości 1. urodzin Projektu Pracownie. Przyjeżdża na wernisaż wystawy do Otwartej Pracowni Jazdów. Wspomina, że nasza działalność zainteresowała go, ponieważ sam jest rzemieślnikiem i „pracuje w skórze”. Od tamtego momentu pozostajemy w kontakcie i planujemy odwiedzenie twórcy marki MK Leathers. Trafiamy do jego warsztatu pod koniec 2018 roku.
Mateusz wita nas w niewielkiej pracowni na warszawskim Żoliborzu. W powietrzu unosi się zapach skóry. Przy samym wejściu stoi stara maszyna do szycia, a zaraz obok – półka wypełniona po brzegi materiałami. O działalności Kaźmierczaka w zasadzie niewiele wiemy – tyle, że wykonuje produkty na zamówienie i pracuje z egzotycznymi odmianami skór. Jak się z czasem dowiadujemy, zaczęło się od etui na noże. Teraz rzemieślnik zajmuje się przede wszystkim paskami do zegarków (w tym – kieszonkowych) oraz innymi skórzanymi akcesoriami.
Nasza wizyta u Mateusza trwa kilka godzin. Na naszych oczach powstaje portfel i pasek do zegarka kieszonkowego. Kaźmierczak wszystko szyje ręcznie. Pozwala nam spróbować swoich sił przy poszczególnych etapach wykonywania przedmiotów.
Projekt Pracownie: W końcu do Ciebie trafiliśmy i teraz będziesz musiał nam dokładnie wszystko opowiedzieć!
Mateusz: Pierwsze etui uszyłem na scyzoryk mojego nieżyjącego dziadka. Nie miałem wcześniej żadnej styczności ze skórą i szyciem, ale stwierdziłem, że poszukam wskazówek w internecie. Tak trafiłem na forum knives.pl – tam jest bardzo dużo osób, które zajmują się tworzeniem noży. Byli tam bardzo fajni ludzie i społeczność. Funkcjonował tam też mały dział poświęcony pracy w skórze. Poczytałem i stwierdziłem, że trzeba spróbować. Jak widać, efekt jest… oryginalny (śmiech) [Mateusz pokazuje nam pierwszy futerał]. Byłem z tego etui dumny, ale od początku coś mi nie pasowało. Wiadomo, to był efekt szybkiego zakupu na Allegro – świńska skóra nie bardzo się nadawała się do tego typu wyrobów. Dodatkowo jakieś dratwy i jedna igła z domu. Farba to była jakaś bejca do drewna, całość pokryłem pszczelim woskiem… Po jakimś czasie zrobiłem drugie etui w podobny sposób, ale uważam, że też wygląda, jakby robił to pijany i ślepy kowal z jednym palcem. (śmiech) Tutaj nie ma żadnej innowacji – to rozwiązanie jest dosyć popularne w „nożowych” środowiskach, ale ja uważałem, że coś idzie nie tak. Miałem problem z materiałem i to blokowało mnie w pójściu do przodu i osiągnięciu jakości zachodnich twórców. Zainwestowałem w lepszą skórę i efekty przyszły bardzo szybko – po czwartą pracę zgłosił się ktoś z forum. Dla mnie to było naturalne, że jeśli chcę się tym zajmować, a nie mam sklepu, to muszę znaleźć miejsce, w którym się tym podzielę. Fora mają to do siebie, że skupiają pasjonatów i są skoncentrowane na konkretnych dziedzinach, które ich użytkownicy znają od podszewki – wymieniają się informacjami i tworzą społeczność. W zależności od tego, co robiłem, szukałem odpowiedniej grupy odbiorców. Tam sam trafiłem na osoby zainteresowane paskami do zegarków.
Zajmujesz się wyłącznie skórami czy masz też inną pracę zawodową?
Mam jedno i drugie. Jestem informatykiem, zajmuję się bezpieczeństwem informatycznym. Udaje mi się łączyć te dwa światy – obecnie dzielę czas między te dwie działalności. Na początku skóra to było hobby, które mnie totalnie pochłonęło. Kiedy zaczynałem w 2010 roku, było niedużo materiałów instruktażowych na YouTubie, a nawet jeśli były, to tylko na anglojęzycznych kanałach. Zachodnie kaletnictwo, wywodzące się na przykład z produkcji siodeł, różni się od naszego…
Jak określiłbyś tę różnicę?
Zagraniczne prace były bardziej surowe, w kowbojskim stylu, z dużą ilością zdobień, a polskie kaletnictwo jest delikatniejsze bardziej galanteryjne. Ostatnio podglądam azjatyckich i japońskich kaletników i dostrzegam, jak wiele można zrobić ze skórą. Rzemieślnicy z tej części świata są w stanie wykonać piękne minimalistyczne rzeczy. Cieszę się, że można zawsze patrzeć do przodu. Zacząłem robić pochwy na noże, etui, pasy. To były surowe, użytkowe rzeczy. Znowu zaczęło mi czegoś brakować – szukałem nowych skór, również egzotycznych i bardziej wymagających jeśli chodzi o obróbkę. Moja technika zaczęła się rozwijać.
Alicja z Wenska Leather Goods opowiadała nam o swoich praktykach u doświadczonego kaletnika. Czy Ty również trafiłeś na takiego mentora?
Nie. Cała moja nauka to fora tematyczne – zachodnie i jedno polskie, najczęściej związane z nożami. I przede wszystkim dużo prób – często okazywało się, że robiłem coś na wyczucie i moja technika była dobra. Lokalnie wymienialiśmy się pomysłami, skąd coś kupić czy wziąć. Największy problem był z materiałami i chemią do skór. To wszystko było w Polsce, ale starsi kaletnicy byli zamknięci, nie chcieli dzielić się wiedzą. Potem jeszcze dobitniej się o tym przekonałem. Jest przeświadczenie, że młodzi nie chcą iść do fachu, a jak już ktoś się znajdzie, to przez rok będzie zamiatać podłogę. Trzeba iść z duchem czasu. Ta wiedza już nie jest tak niedostępna, jak kiedyś – internet wiele zmienił. To jest fajne, że w ten sposób młodzi ludzie mogą się rozwijać.
Wspominałeś, że zamawiasz materiały za granicą. Nie szukałeś polskich garbarni?
Szukałem, ale ponieważ większość mojej wiedzy jest oparta na zagranicznych podręcznikach czy filmach, to odnosiła się ona do materiałów i narzędzi pochodzących spoza kraju. Podejrzewam, że do dzisiaj nie jestem w stanie po polsku nazwać połowy narzędzi, z których korzystam. Używam też rzeczy, których wielu tradycyjnych kaletników nie ma w warsztatach. Dlatego materiały i narzędzia jeszcze do niedawna zamawiałem głównie za granicą. Ostatnio powstało parę sklepów i hurtowni w kraju i łatwiej o materiały. Czasem, jeśli brakuje mi sprzętu, robię go po prostu sam. (śmiech)
Jak trafiłeś do swojej pracowni?
Przez długi czas wszystko powstawało w domu. Szukanie lokalu to była konieczność w kontekście rozwoju mojej działalności i pojawienia się drugiego dziecka. Mieszkam niedaleko. Znalazłem to miejsce do wynajęcia na żoliborskiej grupie z Facebooka. Pracownia dała mi dodatkowe możliwości – mogę przyjmować większe zamówienia, robić nowe rzeczy i dzięki temu pozwolić tej pracowni na siebie zarabiać. W międzyczasie założyłem również firmę.
Kiedy uznałeś, że to odpowiedni moment, i zdecydowałeś się sformalizować działalność?
Każdy ma inny próg. Założenie działalności zmienia trochę to, w jaki sposób część ludzi patrzy na Twoją pracę i zamówienia. To wyszło samo z siebie. Nie mam sklepu stacjonarnego, wszystkie początkowe zamówienia miałem z forów internetowych – polskiego i dwóch zagranicznych. Zdecydowana większość zamówień nawet dziś przychodzi z zagranicy. Szybko powstała strona a po jakimś czasie też konto na YouTubie. To wyszło dosyć naturalnie. Osób, które robią pochwy do noży w Polsce, jest sporo. Dużo osób zajmuje się nożami i je kolekcjonuje – dzięki temu łatwiej jest im się tym zajmować i tworzyć rzeczy do konkretnych modeli. Zacząłem robić bardziej delikatne przedmioty, paski do zegarków, portfele… Ale nie było to szukanie na siłę. Lubię próbować nowych rzeczy i ludzie tego potrzebują.
Podobno skóra to kapryśny surowiec.
Dla mnie bez zmarnowania materiału nie ma nauki. Wiedza najlepiej utrwala się na błędach, szczególnie kiedy próbuje się ratować projekt. Czasami trzeba kombinować – to pobudza do pójścia do przodu i nieszablonowego myślenia. Z czasem dzięki temu zyskujesz swój charakterystyczny, użyteczny know-how. Kiedy ktoś pyta, jak zacząć, mówię: zainwestuj w proste narzędzia i… rób. Zrób 10 pasków. Połowę popsuj, ale dzięki temu przekonasz się, jak pracuje materiał. Skóra to żywa tkanka.
Skąd zacząłeś sprowadzać te nietypowe egotyczne skóry?
To był problem. W internecie ich nie było, a przynajmniej nie potrafiłem, przez długi czas znaleźć. Uznani kaletnicy nie będą się dzielić swoimi źródłami. Trafiłem w końcu na stronę targów w Mediolanie, gdzie można przyjechać i pooglądać takie materiały. Były tanie bilety, polecieliśmy tam na weekend. W momencie, w którym dotarłem na teren targów, gdzie spośród czterech tysięcy wystawców połowa wykorzystuje skóry egzotyczne, szczęka opadła mi do ziemi. (śmiech) Zebrałem walizkę wizytówek. To targi, które są organizowane stricte dla dostawców – przyjeżdżają na nie garbarnie, dostawcy chemii, farb i wszystkich tych rzeczy. Kolejnym momentem po znalezieniu garbarni, które chcą z Tobą współpracować, było znalezienie osób chętnych sprzedać jedną skórę, a nie kontener. Oni też tam są, tylko trzeba poszukać. Wiąże się to z pewną inwestycją.
Ile coś takiego kosztuje?
Kajman, krokodyl i aligator to trzy różne skóry. Dla większości klientów to krokodyl, są łuski… Ale one różnią się wyżłobieniami, wzorem łusek, ubarwieniem czy jakością. To wiedza, do której dochodzisz przez lata, kontaktując się z wystawcami i pracując z materiałem. Jest różnie. W zależności od wielkości można je kupić na przykład za tysiaka. Dwumetrowy kajman nie jest mi potrzebny, bo będę go robił przez kolejne 6 lat. To wszystko zwierzęta hodowlane.
Odważna decyzja, żeby wykorzystywać takie materiały, kiedy nawet kaletnicy pracujący w skórach naturalnych spotykają się z krytyką, że nie używają ekoskóry…
Szczerze mówiąc, nie spotkałem się z tym problemem. Pracuję tylko w skórach naturalnych, ale nikt nie atakował mnie z tego powodu.
Jaką najdziwniejszą skórę miałeś na warsztacie?
Najdziwniejsza paradoksalnie wcale nie będzie egzotyczna. To Święty Graal, którego szukałem ze 4 lata albo więcej. To… skóra z renifera. Została znaleziona w zatopionym wraku i spędziła tam jakieś 200 lat.
Jak się znajduje zatopioną we wraku skórę z renifera? (śmiech)
To jest skóra z wraku statku Metta Catharina, który próbował zacumować u wybrzeży Anglii. Załogę zastał sztorm i statek poszedł na dno. Ładunek zawierający rosyjską skórę z renifera zatonął i dwa stulecia przeleżał zakopany w mule.. Materiał został po tych 200 latach wydobyty przez współczesnych nurków i doprowadzony przez garbarnię do takiego stanu, jaki widać. On nie pachnie jak skóra, tylko jak piżmowe perfumy. Trafił do mnie klient, który powiedział, że ma tego kawałek, bo szył sobie wcześniej torbę, zdaje się do kiltu. Zapytał, czy mógłbym z tego coś zrobić. To było śmieszne, bo byłem po intensywnym, paromiesięcznym cyklu szukania tego materiału. On przysłał mi tę skórę. Robię właśnie dla niego trzeci pasek, bo dwa poprzednie poczta brytyjska uprzejmie zgubiła… Jeden jest zrobiony, drugi jest zrobiony, został jeszcze jeden. Do tego jest złota klamra przygotowywana przez jubilera, więc to będzie bardzo luksusowy zestaw. Cena pojedynczej beli tego materiału dochodziła do kilku tysięcy dolarów. Problem jest taki, że to, co wydobyli, to koniec. Teraz schodzenie do tego wraku jest zbyt niebezpieczne i nie można liczyć na dalszą dostępność, dlatego ceny poszybowały w górę. Słona woda i drewno musiały zakonserwować ten materiał – to ciekawe, że wymyślono proces garbowania, który umożliwił jego ponowne wykorzystanie. W rozliczeniu został mi ten materiał, który wykorzystałem już na jeden pasek komercyjnie – poleciał też do Kolumbii. Z tymi paskami to też jest dla mnie interesujący temat. Piszą do mnie ludzie, którzy mają bardzo konkretne wymagania. Często do momentu rozpoczęcia pracy wymieniam się wiadomościami przez wiele dni.
Jak scharakteryzowałbyś swoich klientów? Czy to jedynie miłośnicy bardzo drogich i luksusowych produktów?
Celuję w klientów ceniących produkty z wysokiej półki. To są osoby, które mają zegarki po kilka czy kilkanaście tysięcy różnych walut. Dla nich pasek za 600 złotych nie jest czymś nadzwyczajnym. Ogólnie rzecz ujmując moimi klientami są osoby szukające czegoś wyjątkowego, co będzie efektem naszej współpracy i wymiany pomysłów, sugestii. Mój czas, czas mojej rodziny wyceniam tak, a nie inaczej, szczególnie w kontekście osiąganej jakości. Jeśli chodzi o zegarki tradycyjne, one są coraz nowsze, fajniejsze i droższe. Z zegarkami kieszonkowymi jest ten problem, że praktycznie nikt nie produkuje nowych. One mają zupełnie inny mechanizm, który na przykład nie jest odporny na wstrząsy. Dla mnie to bardzo ciekawe, że tak dużo osób chce zamawiać paski do zegarków kieszonkowych. Czasami jest nawet tak, że cena paska pięciokrotnie przekracza koszt tego zegarka. Ktoś sobie wymyśla, że chciałby sobie to raz w roku założyć jako pamiątkę po dziadku. Ludzie znajdują mnie w internecie i z polecenia. Nie wymyśliłem tutaj koła, bo sposób noszenia zegarków kieszonkowych w ten sposób był wykorzystywany przez żołnierzy na początku 20 wieku. Kiedy czas był na tyle istotny, że dostęp do tego zegarka musiał być szybki, zegarki kieszonkowe trafiły na nadgarstek. Następnym krokiem było dospawanie do zegarków metalowych uszu, do których przyczepiało się pasek. To nie znaczy, że zamykam się w jednej dyscyplinie, staram się próbować różnych rzeczy.
Moi klienci to wszyscy, którzy chcą zapłacić za swoje wymagania. Bardzo często zdarza się, że ktoś równocześnie ma bardzo wysokie oczekiwania i chce jak najmniej zapłacić. Więcej takich klientów jest niestety w Polsce.
Jaki był najbardziej egzotyczny kierunek wysyłki Twoich wyrobów?
Jeszcze kiedy robiłem noże, najbardziej niekonwencjonalne zamówienie przyszło z amerykańskiej jednostki wojskowej w Afganistanie. Potem ten żołnierz przysłał mi swoje zdjęcie z oporządzeniem i tym nożem. Innym razem zgłosił się ktoś z Japonii. Była Kolumbia, Stany, Kanada…
Skąd czerpiesz pomysły?
Dzieci są świetną motywacją do robienia różnych rzeczy. Zrobiłem kiedyś skórzaną zbroję dla rycerza. (śmiech)
Zacznij robić gorsety dla kobiet! Coś nam mówi, że to będzie żyła złota!
Kiedyś rozmawiałem z moim kolegą, który robi produkty ze skór kangura – okazało się, że 90% wszystkich zamówień to klimat sadomasochistów. (śmiech)
Jakie zamówienie wyjątkowo zapadło Ci w pamięć?
Większość moich klientów wybiera paski do zegarków – a to są rzeczy, z którymi prawie zawsze łączy się jakaś historia i wysoka wartość sentymentalna. Ludzie szukają kogoś, kto podejdzie do ich pamiątki z odpowiednim szacunkiem i pomoże nadać tym przedmiotom drugie życie. Właśnie z jednym z panów z USA, który zamawiał pasek do zegarków, łączy się dosyć zabawna historia. Ten klient często przysyła mi stare zegarki, żebym mógł zebrać z nich miarę i miał je tutaj na miejscu w czasie pracy. Pewnego dnia siedziałem z synem w domu i usłyszałem pukanie do drzwi. Odwiedziły mnie cztery osoby, z czego dwie… z bronią. Okazało się, że to staż celna z nakazem przeszukania mieszkania! Poinformowali mnie, że muszą sprawdzić, czy nie posiadam w domu materiałów radioaktywnych. Zaglądali mi do szafek, a ja złapałem się za głowę, bo pracowałem wtedy dużo z nożami, replikami broni… Miałem pudło, w którym leżało kilkanaście ostrzy, wiatrówka, atrapy… Oni to wszystko rozkładali na stole i oglądali – prawdę mówiąc, to brakowało tylko walizki z pieniędzmi na stole i rozsypanego proszku dookoła. (śmiech) Wszystko zostało zarekwirowane i spisane. Potem okazało się, że dawno temu luma, która świeci przy takich starych zegarkach w ciemności, była malowana farbą radową. Faktura świeciła, bo jest materiałem radioaktywnym – zegarki były oczywiście zupełnie nieszkodliwe dla otoczenia. Zostałem sprawdzony, bo miałem rzekomo wprowadzać do obiegu rzeczy zagrażające faunie i florze, ale okazało się, że jednak wcale jej nie zagrażałem. Wszystkie swoje rzeczy odzyskałem, a panowie ze staży celnej jeszcze wzięli wizytówki. (śmiech)
Miałeś taki moment, w którym pomyślałeś sobie „jestem w tym naprawdę dobry”?
Mam świadomość tego, że to są fajne rzeczy, ale mogą być fajniejsze. Nadal jest wyższy poziom, do którego mogę aspirować. Cały czas się dziwię, że ludzie chcą, biorą i są zadowoleni – dostaję bardzo dużo miłych komentarzy. Ostatnio przy jednym zamówieniu spotkałem się z opinią, że pasek jest super, bo wygląda, jakby był szyty na ten zegarek. Cóż… on był szyty na ten zegarek. (śmiech) Klient był zaskoczony, że tak idealnie pasował… ale jeszcze milej jest usłyszeć „mam jeszcze dwa!”. (śmiech)
Co najczęściej jest u Ciebie zamawiane?
Paski do zegarków i właśnie paski na kieszonki. Jest niewiele osób, które w ogóle to robią, a jeśli już, to na konkretny model. U mnie można zamawiać dowolne. Zresztą ja staram się je zrobić bardziej ekskluzywne i z wyższej półki, np. ze skóry aligatora. To wymaga trochę więcej nakładów, również finansowych, ale da się. Ostatnio przyszedł do mnie klient, który restauruje powozy i opowiedział mi o zegarach powozowych. Były w takich skórzano-drewnianych nakładkach mocowanych na drzwi. Mieliśmy cały taki projekt i to zadziałało. Było przy tym dużo pracy, ale potraktowałem je jako wyzwanie dla własnego rozwoju i fachu.
Czy klienci do Ciebie wracają?
Tak, wracają. Jednym z ciekawszych zamówień był pasek do zegarka z błękitną tarczą. Ja gdzieś się pochwaliłem, że mam białą skórę i jestem w stanie ją zabarwić – to była bodajże jaszczurka. Pewien pan poszedł do jakiegoś amerykańskiego sklepu, znalazł próbniki kolorów i mi je podesłał. Potem łączyłem ze sobą farby tak, żeby uzyskać ten kolor. Udało się, klient był bardzo zadowolony. Potem napisał cały artykuł na forum, opisując proces zamawiania i efekty. Tak właśnie znajduje się klientów. Teraz ten gość wraca do mnie praktycznie co roku z nowym tematem. Inny z kolei zamówił pasek do rzeźbionej czarno-beżowej koperty. To było bardzo niekonwencjonalne zamówienie, ale zaprocentowało. Ludzie nauczyli się, że robię w skórze. Znają mnie i dzięki temu pozyskiwanie klientów idzie sprawnie.
Nie lubisz określać się kaletnikiem, to jak byś się określił?
Ja po prostu robię w skórze. Jestem skórorobem. (śmiech)
Jak wyglądają Twoje plany na najbliższy czas?
Dalej robić to, co robię. Ewentualnie dorobić bazę przedmiotów „seryjnych”, typu jeden model portfela. Moi klienci chcą mieć rzeczy unikalne – i nie wynika to tylko z tego, że są one robione ręcznie. Mają bardzo specyficzne wymagania. Są tacy, którzy chcą mieć pasek z jedną dziurką… co nie ma sensu, bo nadgarstek w ciągu roku się zmienia, ale kim ja jestem, żeby im to mówić. (śmiech)
MK Leathers Mateusz Kaźmierczak
- ask@mkleathers.pl
- 789 484 924
- Żoliborz, Warszawa
- http://mkleathers.pl/